Jesteśmy nad Salonikami...Morzem Egejskim...Kretą...widoki są porażające - szafir morza, fale niczym biała piana, maleńkie kolorowe wysepki...
W końcu lecimy nad Synajem, martwota pustyni wyglądem upodabnia się do wysokich gór...pojawia się czarna kręta wstęga drogi, małe wioski, brzeg Morza Czerwonego...samolot powoli zniża lot, a my wypatrujemy kolejne cuda krajobrazu...piękniejsze z góry niż te odkrywane później w trakcie zwiedzania.
Zbliżamy się do lotniska, z tej wysokości widać wyraźnie hotele, drogi, smochody, ludzi, w końcu zatokę Naama Bay, statki...i nasz hotel / ale tego wówczas nie wiedziałam/, nad którym co kilka minut bardzo nisko przesuwały się samoloty, bo do lądowiska zaledwie 3 km.
Miejsce cudowne! dodam tylko z góry...kiedy zetknęłam się z tym reklamowanym światem, a waściwie molochem hotelowym, zmieniłam zdanie...no, jeszcze słońce, ciepło wygrały z polskim zimnem...